W gospodzie „Pod Orionem”
przed zmierzchem czas jest złoty
jak masło roztopione,
jak jaskier albo motyl.
Orion ma złote oczy
jak zanurzone w miodzie.
Uśmiechu złoty kolczyk
migocze w nich na spodzie.
Czasem sygnałem krótkim
zadźwięczy smutku dzwonek,
lecz Orion wszystkie smutki
wymiata stąd ogonem.
Tylko jeden wierszyk napisałam o Orionie, Wierszyczek.
Bo Orion był psem o złotej sierści, złotych oczach, powietrze przy nim nabierało złotawego sierpniowego koloru.
Orion umarł w nocy. W domu, we śnie.
To rodzaj śmierci, jakiego życzyłabym sobie dla każdego Wzruszacza, gdybym w ogóle życzyła sobie dla nich śmierci.
Miał trzynaście lat i siedem miesięcy. Był jednym z niewielu psów, którego datę urodzin znałam dokładnie: 11 stycznia 2002. Przyniosłam go domu, gdy miał pięć tygodni.
O ponad trzynastu latach wspólnego życia mogłabym napisać gruby i chyba pasjonujący tom.
Mojemu życiu przydarzyło się prawie wszystko, co przydarzyć się może.
I we wszystkim był Orion. Nuka, Miłek. Każde z nich umarło, mając mniej więcej trzynaście i pół roku.
Orionie Patisonie, tylko Ty umarłeś nagle, bez ostrzeżenia, jakie dałaby choroba. Byłeś jak zawsze wesoły, sprawny, nieznośny. Trochę, odrobinę staruszkowy, więc zaczynałam z obawą myśleć, że może za rok lub dwa Cię utracę.
Nie pożegnałam się z Tobą, to będzie najbardziej bolało.
Nie wierzę w śmierć, wierzę w rozstanie, które kiedyś się skończy.
Nie pozwoliłeś się ze sobą pożegnać, ale wiem, że będziesz na mnie czekał jak zawsze, kiedy ośmielałam się wyjść z domu. A kiedy przyjdę, szarpniesz mnie za rękaw, żeby ukarać za bezsensowną nieobecność.